Trzydziestoletni Pinot z Australii? Nie ma szans! – usłyszałem. No to sprawdźmy – otwieram butelkę Brokenwood’a z 1983 roku.
Do tej flaszki powinienem usiąść z tzw. przyjacielem lokaja* – niestety nie było go w okolicy – wkręciłem się w korek tradycyjną sprężyną. Czop rozsypał się jak zamek z piasku. Niezbędna była dekantacja i filtrowanie. W karafce wino prezentuje się zdrowo – kolor ma ładny, ceglany, z pomarańczowym refleksem. Wsadziłem nos do dzbana – bukiet równie obiecujący.
W kieliszku wino wciąż daje nadzieję na bezbolesny łyk. W nosie dzieje się sporo. Przed oczami mam mały, wiejski, drewniany kościółek. Są kwiaty – nie szkodzi, że plastikowe – ładne. W powietrzu unosi się woń kadzidła i starych woskowych świec zmieszane z owocowymi nutami kompotu z truskawek – żona organisty gotuje. Z pobliskiego lasu wiatr przyniósł zapachy mokrej ściółki, wilgotnej kory i grzybów. Do podniebienia przykleja się słodycz kandyzowanej skórki pomarańczy, następnie atakuje wyraźna kwasowość skubiąca kąciki ust, na finiszu pojawiają się nuty piżmowe – nieco duszne i ciężkie.
Wino bardziej intryguje, niż smakuje. Trudno się skusić na więcej niż jeden kieliszek. Trzydzieści lat to sporo jak na nowoświatowego Pinot Noir’a – najwyższą formę ma już za sobą. A ja-też-trzydziestolatek? Póki co na kondycję nie narzekam, ale ja przecież jestem Syrahem…
[fb_button]
