Bez wina

No to w drogę

Do Mumbaju dotarliśmy wczesnym rankiem czasu lokalnego (podróżuję z Anią). Na pokładzie tureckiego dywanu latającego przelecieliśmy nad rozognioną Ukrainą, ponad minaretami Stambułu oszukując noc o kilka godzin.

Przedwyjazdowe niedospanie, plus zmiana strefy czasowej sprawiły, że stolica Maharasztry zdawała się być spowita w smogu absurdów. Po omacku poruszaliśmy się między zaczepnymi spojrzeniami tubylców, zapachami jedzenia serwowanego na chodniku i ruchem ulicznym – Indusi zamiast hamulca używają klaksonu, momentami przejście na druga stronę drogi graniczy z cudem, ale tu w Indiach wszyscy przecież mają po siedem żyć.

Po kilku godzinach z plecakiem na plecach, kiedy zastrzyk adrenaliny przestał działać, dopadło nas zmęczenie nie do opanowania. Zasnęliśmy w parku obserwując jak młodzi Sikhowie rozgrywają mecz w krykieta.

Krótka drzemka przywróciła nam siły. Ruszyliśmy więc w kierunku Victoria Terminus sprawdzić, czy bilet, który zarezerwowaliśmy jeszcze w Polsce zawiezie nas na Goa. System rezerwacji miejsc w kolejach indyjskich to temat na oddzielną rozprawę. Wystarczy wspomnieć, że na dwa tygodnie przed udało nam się wykupić dwudzieste miejsca na tzw. waiting list, co w praktyce oznacza, że nie mamy pewności, że pojedziemy.

No problem my friend!

Na stacji, która de facto jest też dobrym tematem do rozpisania (wielość bramek do wykrywania metali, którymi się nikt nie przejmuje; koczujący ludzie; zapachy i gabaryty towarów przerzucanych z pociągu do pociągu, etc.), w punkcie informacji o rezerwacjach, z tłumu wyhaczył nas jegomość o mglistym spojrzeniu i czerwonych zębach. Przeżuwając liście betelu, zapytał o numer biletu. Wklepał go z rozmachem w kalkulator na telefonie komórkowym i udawał, że do kogoś dzwoni. Stanowczym tonem poprosił, żebyśmy poszli za nim. Przez szemrane przejścia, bramy i korytarze zaprowadził nas na tyły dworca gdzie w budzie zbitej z kilku desek, oblepionej plakatami przedstawiającymi palny, samolot i słońce, za ladą siedział – very important person, manager my friend… Nie odrywając telefonu od ucha, performując rozmowę, wklepał coś w laptopa i poinformował nas, że wciąż widniejemy na waiting list, ale on może nam załatwić emergency seats. Za dodatkową opłatą oczywiście (połowa ceny biletu, za który już zapłaciliśmy). Nasłuchałem się przed wyjazdem podobnych historii. Uprzejmie podziękowałem i wróciłem do punktu informacyjnego, gdzie w okienku uprzejmy pan charakterystycznym ruchem głowy na boki dał nam znak, że nasze miejsca w pociągu są ok, że nie ma się o co martwić. No problem my friend!

Pociągiem na Goa mieliśmy jechać całą noc. Posnęliśmy w nim równie szybko jak w parku. Goa przywitało nas słońcem i zapachem kadzidła w powietrzu. 

01

Kupaż na początek – tureckie wino i tureckie kino – Turkish Airlines

021

Smog nad Mumbajem

03

Thali – paleta smaków

041

Brama Indii w Mumbaju

05

Na Goa sklepów z winem nie brakuje…

061

One hundred rupies friend!

071

Pchli targ w Anjunie

081

Krowa na zakupach

09

kolory, kolory, kolory

101

Święta krowa pozdrawia!


[fb_button]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *