Upał. Przed słońcem chowam się w chłodnej piwniczce. Butelki-pociski stoją, leżą, w skrzyniach i luzem. Jak w składzie amunicji. Kule, lufy, beczki, kapiszony. Z poszarpanych etykiet odczytuję resztki informacji. Żeby nie trafić na niewypał, żeby dłoni nie urwało.
Co by tu wybrać? Za co się złapać?
Grão Vasco 1983 z Dão dobrze w dłoni leży. Jak granat. Wyciągam zawleczkę.
Korek jak chałwa – kruchy jest i słodko pachnie.
Obowiązkowa dekantacja. Napełniam szklany brzuch.
Kontrola jakości. Kolor wciąż nosi znamię czerwieni.
W nosie dominują aromaty jesiennej kałuży – pełnej liści, brunatnej. Owoc jest jedynie refleksem na jej tafli. Całość ma konsystencję ciepłego wosku. Oblepia podniebienie, zastyga i kruszy przy każdym ruchu szczęką. Jak nitrogliceryna – wybucha w przełyku. Bliżej tu do trucizny, niż wina. Bliżej końca, niż początku. Ta świeczka już się wypaliła. Wracam na słońce, przepłukać gardło rześkim vinho verde.
[fb_button]
