W okresie jesienno-zimowym północ Portugalii jest zwykle przykryta deszczowymi chmurami. Poza krótkim nawrotem lata w połowie listopada (tzw. lato świętego Marcina), deszcz potrafi lać bez przerwy tygodniami.
Kiedy lądowaliśmy w Porto padało. Lało przez cały tydzień. Przez tydzień praktycznie nie wychodziłem z fotela, w którym nadrabiałem zaległości w lekturze. Udomowiony ogień w kominku, jak pies ogrzewał mi stopy.
Po kilku dniach deszczowych, przyszło Verão de São Martinho, czyli lato świętego Marcina. Wyszło słońce, temperatura podskoczyła do 20 stopni. Wziąłem się za nadrabianie zaniedbań biegowych. Prawie 100 km poszło w nogi.
Ostatni tydzień mojego pobytu to powrót deszczu, ugniatanie fotela i długie biesiadowanie przy stole, czyli nadrabianie deficytu kalorycznego po treningach. Na początek zielona, tradycyjna zupa caldo verde, potem ryba gotowana w algach, lub ośmiornica grillowana z warzywami, ale na talerzach często lądowały też dania goańskie, bo nasi gospodarze chętnie przywołują swoje pobyty w tej byłej kolonii portugalskiej.
Płyny także należy uzupełnić! Do wegetariańskich dań indyjskich, lub w wydaniu goańskim – z kawałkiem ryby lub kurczaka (w płatkach kokosowych), często popijaliśmy białe vinho verde, lub jasne piwo. Do przysmaków pieczonych, czy grillowanych, wybieraliśmy czerwienie z Alentejo. Na deser natomiast… kieliszek atramentu z Douro (to lepsze niż słodycze!).
W deszczowej aurze, przy stole, nad indyjskimi aromatami unosiła się charakterystyczna dla Portugalczyków melancholia, tęsknota za przeszłością, za utraconą wielkością odkrywców i kolonizatorów – w literaturze nazywana saudade.
Gospodarze z nostalgią wspominali rdzennych Goańczyków o portugalskich nazwiskach (Silva, Santos, Oliveira, etc.). Ciekawe historie przywiózł wiele lat temu z Japonii* ponad dziewięćdziesięcioletni ojciec pana domu. Opowiadał, np. jak próbował oglądać tamtejszą telewizję, nie znając oczywiście języka. Co chwilę rozpoznawał jednak znajomo brzmiące słowo no-e, co okazało się oznaczać to samo co w Portugalii (no-e na końcu zdania oznacza nie prawdaż?).
W innej zabawnej anegdocie szukał w sklepach mydła, pokazywał na migi mydlenie rąk – na próżno. Po godzinach starań okazało się, że mydło po japońsku i japońsku brzmi niemal tak samo. Podobnie rzecz się ma z guzikiem – przed przyjazdem Portugalczyków, Japończycy nie znali tej formy zapięcia. Po raz pierwszy zobaczyli ją u portugalskich marynarzy – przejęli więc i wynalazek i jego nazwę – botão po portugalsku, botan w Japonii. Takich przykładów jest sporo, chociażby słowo dziękuję – portugalskie obrigado to japońskie arigato.

Nie mam żadnego zdjęcia z biesiadowania, zdjęcie z wybiegań wrzuciłem w poprzednim tekście. Zamieszczam więc fotkę zastępczą – William S. Burrough w obiektywie Roberta Mapplethorpe’na (wystawa Roberta wisi teraz w Museu de Serralves w Porto – polecam, niezły był z niego wariat!)
I tak, saudade wciskało nas coraz głębiej w fotele. Opowieść snuła się w rytmie deszczu. Kolejne kieliszki przyjemnie obezwładniały, aż do zapadnięcia w sen głęboki, jak dno butelki. Obudziłem się po trzech tygodniach w swojej nowej chatce. Za oknem temperatura na minusie, rozpalę może ogień w kominku.
…
*W 1542 roku Portugalczycy jako pierwsi Europejczycy dotarli do Japonii.
