Długo zwlekałem z sięgnięciem po ten temat, bo pandemia wirusa w koronie nie wpłynęła jakoś znacząco na codzienność wsi, w której żyję. Gdyby powyłączać sąsiadom telewizory (sam telewizora nie mam), żylibyśmy w błogiej nieświadomości.
Do restauracji nie chadzamy, jadamy w domu. Nie odwiedzamy teatrów i galerii – kontemplować chodzimy do lasu, nawet mimo absurdalnych zakazów. Po zakupy jedziemy raz w tygodniu do pobliskiego miasteczka i dopiero tam widać ślady paniki.
Z sąsiadem jak się gadało, tak się gada – przez płot – a płot jest granicą, którą respektują nawet zarazki. Opowiadał mi ostatnio sąsiad zabawną historię, która obrazuje nieco jęki, jakie dochodzą do mnie od znajomych z miasta.

Mówi sąsiad, jak któregoś razu, jeszcze przed apokalipsą, popił tęgo ze szwagrami pod chmurką. Zmogło go trochę, to sobie przysnął. Budzi się, podnosi głowę, nagle widzi gwiazdy przed oczami i równie gwałtownie gaśnie światło. I znów: błyskawica, po której traci przytomność. Świetlista czkawka trwała do momentu, aż trochę przetrzeźwiał. W końcu udało mu się podnieść głowę ciężką jak kamień. Co się okazało? Poszedł chłop za stodołę siknąć sobie i przewrócił się biedak, bo mocno wiało. Upadł obok zagrody dla koni ogrodzonej pastuchem – drutem pod lekkim napięciem (napięciem wystarczającym by ostudzić w koniu zapał do sforsowania przeszkody). Leżał pod tym pastuchem, a przy próbie poniesienia głowy prąd kopał go kopytem między oczy.
…
Empatycznie rozumiem frustrację przyjaciół pozamykanych w miastach. Wyobrażam sobie, że mieszkania z każdym dniem robią się coraz ciaśniejsze. Zwłaszcza jak ma się dzieci…
Ale to nie ściany z cegły są największą przeszkodą, a umowna, niewidzialna granica krępująca wolność. Jak pastuch. Nagłe przemeblowanie dobrze znanej rzeczywistości skutkuje dezorientacją, strachem i złością. Znajomi z miasta mówią, że nie muszą wychodzić, ale sama świadomość, że nie mogą tego zrobić, jest dużo bardziej doskwierająca.
Trudno w tym momencie powiedzieć, czego nauczy nas lekcja jaką właśnie dostajemy. Powstają różne scenariusze tego, jak będzie wyglądał świat po przejściu pandemii. Póki co, to wróżenie z fusów, niemniej świat został w ostatnich tygodniach pogrodzony niewidzialnym pastuchem, który na długo zostanie w naszych głowach.

Wystarczy, że konia raz popieści prąd, potem drut nie musi już być pod napięciem, koń trzyma bezpieczny dystans. Sporo chyba jeszcze wypijemy wina w domowym zaciszu, zanim bez cienia wątpliwości wpadniemy przyjaciołom w ramiona i wzniesiemy toast przy jednym stole.
Jak żyć panie premierze? Jak pić?
Po chwilowej dezorientacji branża winiarska w Polsce odpowiedziała szeroką ofertą online – zakupy online z dostawą pod drzwi (!), degustacje komentowane online, oprowadzanie po winnicy, ba! festiwal wina online. W chwilach kryzysu powstają bardzo kreatywne rozwiązania. Patrząc na to wszystko mam wrażenie, że wcale nie jest tak źle…
Nie wiem jak u Was, ale u mnie konsumpcja nieco wzrosła w ostatnim czasie. Staram się jak mogę wspierać branżę – piórem i wątrobą – piję głównie polskie wina. Na wsi sąsiad zawsze pomoże sąsiadowi w biedzie. Tym samym, w najbliższych tekstach planuję poświęcić moją uwagę winom rodzimym.

Szukam słów, żeby jakoś podsumować moje przemyślenia, ale w związku ze zniesieniem zakazów, słowa rozbiegły mi się po lesie. Może niech za podsumowanie posłuży refleksja, że mamy nie lada szczęście, że epidemia zamknęła nas w domach teraz, a nie np. dziesięć lat temu. Jeszcze dekadę temu ograniczenie się do win tylko z Polandii było by dość ryzykownym eksperymentem. Brawo Wy! Na zdrowie!
